"Plac Zbawiciela", film polski, reż. Krzysztof Krauze (2006 r.)
"Plac Zbawiciela", to jeden z najlepszych polskich filmów ostatnich lat. Poruszający obraz społeczeństwa wyznającego relatywizm moralny. Wszyscy z osobna mają "swoją" rację, jednak dochodzi do tragedii. Tak jest też w naszym życiu. Jeśli nam się jako tako powodzi, to nie ma większego znaczenia, czy ktoś jest taki, czy inny, i jakimi żyje na co dzień zasadami. Nie grają roli różnice wyznawanych religii, sympatii światopoglądowych, tożsamości seksualnych, wreszcie wszelkich upodobań, z nałogami włącznie. W określonych sytuacjach, to wszystko "da się" tolerować ("tolerantia" - cierpliwa wytrwałość, wyrozumiałość - wywodzi się od cierpienia). Konieczność tolerowania wiąże się z "zamiataniem pod dywan". Filozofia tolerowania nakazuje nam znosić wszelkie słabostki, niedociągnięcia, a nie walczyć z nimi. Jak długo da się żyć w ten sposób?
Sądzę, że wielu (większość?) ludzi przejdzie przez swe życie bezkonfliktowo, współżyjąc w bogactwie wszelkich różnic. I bardzo dobrze. Jednak, co się stanie, gdy dopadnie nas nagły, nieprzewidywalny kryzys, np. zaciągnęliśmy kredyt 20-letni na mieszkanie i straciliśmy "pewną" pracę? O prawdziwym człowieczeństwie przez duże "C", dopiero wtedy dowiadujemy się ile jest warte, jak ktokolwiek zachowuje się w sytuacji skrajnej, prawdziwej próby ("prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie"). Wcześniejsze problemy, te poważniejsze "zamiatane pod dywan", a drobniejsze nie mające większego znaczenia, nagle zaczynają wychodzić i rosnąć lawinowo do niebotycznych rozmiarów.
Dokładnie o tym jest film: zmusza do głębokiej refleksji, do zajrzenia wewnątrz siebie, na ile już jesteśmy wyobcowani, czy przypadkiem nie stajemy się dla kogoś łajdakiem. Bo to jest film nie tylko o Bartku i Beacie Zielińskich, ich synach Dawidzie i Adrianie, matce (teściowej i babci) Teresie, ich znajomych, rodzinie i przyjaciołach... To jest film również o nas. A może nawet przede wszystkim o nas. Przecież każdy z nas ma jakąś rodzinę, bliższą lub dalszą, znajomych, przyjaciół. Nawet ci, którzy uważają, że nie mają nikogo (nieważne, czy z własnych wyborów, czy z wypadków losowych). Człowiek, czy tego chce, czy nie, jest skazany na życie w społeczeństwie (tylko wtedy ma warunki do rzeczywistego rozwoju). Choćby w najmniejszej wspólnocie. Jakakolwiek izolacja jest jeśli nie karą, to atawizmem na własne życzenie. Film pokazuje, że może dojść do prawdziwego dramatu bez udziału typowych patologii (alkoholizmu, narkomanii, złodziejstwa, przemocy, dewiacji). I to w rodzinie normalnej, typowej, jakich wiele. W tej rodzinie, w której jak już wcześniej wspomniałem, trudno dopatrzeć się namacalnego zła. Każdy wydaje się dobry i chce dobra(!).
Co ciekawe, w filmie, ludzie uchodzący za najsilniejszych, za najlepiej zorganizowanych, doskonale radzący sobie w codziennym życiu, okazali się kompletnie pogubionymi i bezradnymi wobec zaistniałego problemu. W takim momencie, nie tylko w filmie, zazwyczaj pojawiają się "życzliwi", którzy zamiast wspomóc, rujnują czyjeś życie do cna (przyjaciółka Beaty, z akademika). Wówczas najłatwiej zawiązują się romanse i skoki w bok (kochanka Bartka). Niekiedy z najlepszymi "przyjaciółmi" (od razu przychodzi na myśl powiedzenie ludowe: "Panie Boże, chroń mnie od przyjaciół, bo z wrogami sam sobie poradzę").
Przy relatywizmie moralnym jest to typowe - każdy ma rację, więc nie ma winnych, lub "wszyscy są winni" - co w końcu sprowadza się do tego samego. Moralny porządek w zasadzie nie istnieje. Liczy się tylko życie na pokaz, co widzą (mają widzieć) sąsiedzi, koledzy, co powiedzą ludzie. W sytuacji skrajnej wszelkie konsekwencje ponosi najsłabszy, często jedyny uczciwy. Koło się zamyka, bo relatywizm ma problem w zdefiniowaniu uczciwości.
Punkt krytyczny opowieści filmowej ma miejsce w pełni zimy. Ta pora roku jest niezwykle mistyczna, jak żadna inna. Z jednej strony symbolizuje śmierć (przygnębienia w długie mroźne wieczory), a z drugiej strony, nadzieję - Boże Narodzenie. W filmie, ten drugi symbol, jest wspomniany jakby przypadkowo, i na siłę. Może również i w naszym życiu, Boże Narodzenie coraz bardziej staje się jedynie dekoracją domu, sklepów i ulic. I niewiele ponadto. Mimo tej pustki, którą wykreowaliśmy sobie sami, Bóg dociera do nas i burzy nam nieudaczny (fałszywy) "porządek" życia. Film kończy się dobrze i nastraja optymistycznie. Jest jednak poważnym sygnałem ostrzegawczym, że w naszym społeczeństwie dzieje się coś niedobrego z naszym instynktem samozachowawczym, przez całe stulecia funkcjonującym niezawodnie. I to nie tylko w Polsce, tu i teraz. Film Krzysztofa Krauze zdobył sporo nagród i wyróżnień na Międzynarodowych Festiwalach Filmowych, m.in. w Chinach (jak widać egzotyka nie przeszkodziła w zrozumieniu wydawałoby się "bardzo polskiego" filmu). Mimo to, wielu ludziom obraz nie przypadł do gustu, zwłaszcza tym uwikłanym i mataczącym.
Zbliża się punkt krytyczny filmu (Jowita Budnik w roli Beaty Zielińskiej)
Czas odgrywa istotną rolę, ale... nigdy nie jest za późno... (Arkadiusz Janiczek w roli męża Beaty, Bartka Zielińskiego, z tyłu po prawej: Ewa Wencel - w roli mamy Bartka)
"Plac Zbawiciela", Studio Filmowe "Zebra", Telewizja Polska S.A., Canal +, 105 min., 2006 r.
scenariusz i reżyseria: Krzysztof Krauze i Joanna Kos-Krauze
zdjęcia: Wojciech Staroń
muzyka: Paweł Szymański
scenografia i wnętrza: Monika Sajko-Gradowska
kierownictwo produkcji: Jan Kaczmarski
producent: Juliusz Machulski
w rolach głównych:
Jowita Budnik: Beata Zielińska
Arkadiusz Janiczek: Bartek Zieliński
Ewa Wencel: mama Bartka
Dawid i Natan Gudejko: Dawid i Adrian Zielińscy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz