Marian Marzyński, bardzo znany reżyser filmów dokumentalnych, w niezwykle szkodliwy sposób oczerniający Polskę i Polaków, jest promowany na pierwszej stronie internetowej Centrum Badania Holokaustu Uniwersytetu Jagiellońskiego (zresztą obok innego, podobnego sobie paszkwilanta Jana Tomasza Grossa). Oprócz tego, we Wrocławiu, dopiero co zakończył się przegląd filmów Mariana Marzyńskiego. Kto lansuje i za czyje pieniądze człowieka, który powinien być w Polsce "persona non grata"? Poniższy artykuł idealnie wpisuje się w poprzedni: "Czeski film, czyli..." o tegorocznej, przemilczanej w mass-mediach międzyrządowej konferencji w Pradze "Mienie ery holokaustu".

Eliza Sarnacka-Mahoney, "Prywatna historia holokaustu", "Życie Warszawy", 24 czerwca 2000:

"W USA słowo "Polska" coraz częściej występuje w kontekstach faszystowskich, a Polaków coraz głośniej oskarża się o przyłożenie ręki do holokaustu. Wysiłki Polonii, która próbuje bronić dobrego imienia ojczyzny, są często po prostu lekceważone. Przykładem tocząca się od czterech lat wojna o szkalujacy nas film "Sztetl".

"Sztetl" to dokument nakręcony przez Mariana Marzyńskiego, żydowskiego reżysera, który urodził się w Polsce i jako dziecko przetrwał wojnę, ukrywany przez polską rodzinę. Od ponad 20 lat mieszka on i pracuje w USA i uważany jest za jednego z czołowych dokumentalistów współpracujących z telewizją publiczną. Na początku lat 90. Marzyński postanowił zrealizować projekt swego życia i nakręcić prywatną historię holokaustu - taką, jaka rozegrała się w jego rodzinnym mieście Brańsku. Do pomocy zatrudnił młodego historyka z Brańska Zbigniewa Romaniuka, dla którego zamyślił w filmie rolę pośrednika między przeszłością a teraźniejszością. Romaniuk został wybrany również dlatego, że od lat na własną rękę zajmuje się badaniem żydowskiej przeszłości Brańska, i chociaż jego pasja nie zawsze spotykała się ze zrozumieniem u mieszkańców miasta, wyrobił sobie sławę "nieugiętego w dochodzeniu prawdy".


W trakcie projekcji ponad 3-godzinnego obrazu dość szybko daje się zauważyć, że marzenia Romaniuka, by dojść prawdy, raczej się nie spełnią. Podczas spotkań z byłymi mieszkańcami Brańska żydowskiego pochodzenia, obecnie rozrzuconymi po świecie, pozwala przypisać sobie rolę "worka do bicia", na który spadają antypolonizmy i oskarżenia o nasz współudział w zagładzie.


Niektórzy z rozmówców wręcz odmawiają z nim rozmowy, twierdząc, że żaden Polak nigdy nie przedstawi prawdy należycie, gdyż cały nasz naród to żądni krwi antysemici. Na spotkaniu Romaniuka z młodzieżą w Izraelu przed kamerą wywiązuje się wręcz kłótnia, bo historyk nie zgadza się, by Polskę określano mianem: "kraj faszystowski", zaś Oświęcim mianem "polskiego obozu koncentracyjnego".


Młodych Izraelczykow nie interesuje jednak liczba ich rodaków, którzy przeżyli wojnę dzięki pomocy Polakow. Nie wierzą, że Polska była jedynym krajem, w którym za ukrywanie Żydów groziła kara śmierci. Prawda historyczna ma w ich opinii odzwierciedlać się w pytaniach "dlaczego ocalało tak niewielu?" oraz "dlaczego Polska do dziś nie chce przyznać, że plan Hitlera był i jej planem?".

Manipulacja sympatiami
Niestety i dla Romaniuka, i dla Polski, Marzyński jest nader dobrym filmowcem. Wręcz doskonale udała mu się manipulacja sympatiami widza. Ani razu sympatie te nie przechodzą na stronę tych, którym zawdzięcza życie on sam i większość tych, których zapoznaje ze swoim polskim pomocnikiem. Kulminacyjnym momentem jest scena, w której Marzyński, już bez Romaniuka, usiłuje "dotrzeć" w Brańsku do swoich przedwojennych polskich znajomych. Na miejsce rozmów wybiera koński targ, a na rozmówców - starych, prostych ludzi, którzy mają problemy ze złożeniem poprawnego zdania. Spacer ulicami Brańska to z kolei wędrówka między ubogimi, wiejskimi zagrodami, które nie zmieniły się od czasów wojny. W pewnym momencie Marzyński obdarowuje polskiego chłopa 20-dolarowym banknotem i jest za to niemalże całowany po rękach. Nie wiadomo tylko czy reżyserowi chodziło o rozśmieszenie, czy o rozczulenie widzów. Zanim bowiem wyciągnął z kieszeni pieniądze, ten sam chłop pokornie przytakiwał, że Żydzi byli w przedwojennym Brańsku obiektem nieustannych ataków. O bardziej wieloznaczną i upokarzającą dla polskiego widza scenę trudno w całej powojennej kinematografii.

Mówią: dokument.
Marian Marzyński miał prawo nakręcić film, jak mu się podobało, i z tego nikt nie czyni mu zarzutu, to jest jeden z przywilejów demokracji. Problem w tym, że jeszcze przed ostatnim klapsem film uznano za obiektywny dokument historyczny. I właśnie tak, z naciskiem na słowo "dokument" jest prezentowany do dziś.


Wśród Amerykanów wywołał przy tym takie poruszenie, że przepowiadano, iż zostanie nominowany do Oscara, zaś na konferencji inspektorów szkolnych w Toledo w miesiąc po pierwszej emisji rozważano możliwość wpisania filmu na listę materiałów obowiązkowych, pokazywanych w szkołach w ramach lekcji historii. W amerykańskiej prasie ciurkiem sypały sie pochwały. Dramatyczny i napięty, "Sztetl" zachowuje przejrzystość, jakiej brak dzisiejszej sztuce. Obnaża historyczną prawdę, ale jednocześnie nie podejmuje się wyjaśnienia zagadki zła. Podróż, którą podejmuje, to podróż z przeszłości do "namacalnej teraźniejszości - pisał recenzent "Boston Globe". "Chicago Tribune" nazwała "Sztetl" wiarygodną kroniką holokaustu: Kręcony przez ponad cztery lata na trzech kontynentach, jest niezaprzeczalnie wielkim osiągnięciem w historiografii zagłady. Prywatny i intymny, nawet wówczas, gdy poszukuje ogólnych prawd, przemawia, gdyż przede wszystkim wsłuchuje się w echo, jakim nieludzkość odbija się pośród wieków i generacji ludzkich.


Amerykańska Polonia natychmiast zareagowała na emisję filmu. Do emitującej "Sztetl" telewizji publicznej PBS posypały się listy protestacyjne od wszystkich najważniejszych polskich organizacji i konsultantów. Historycy, m.in. z Polskiego Stowarzyszenia Historycznego, zadali sobie trud, by zweryfikować wszystkie fakty i opowieści, na które powołał się Marzyński, a przy tym wykazali, które z tych relacji i w jaki sposób zostały zmienione, by odpowiadały reżyserskiej wizji.


Ogromne archiwa zawierające fragmenty polemiki toczonej na polonijnych internetowych stronach dyskusyjnych do dziś są dostępne pod adresem: http//www.logtv.com/shtetl.articles.html i tam odsyłam wszystkich zainteresowanych szczegółami. Frank Milewski prezes Komitetu ds. Dokumentacji i Holokaustu przy Kongresie Polonii Amerykańskiej, udostepnił nam kopie korespondencji, jaką Kongres wysyłał do PBS w roku 1996. Ich autorem był Michael Preisler, były więzień Oświęcimia. Wszystkie pozostały bez odpowiedzi. Podobnie, jak listy Polonii wysłane do redaktorów największych amerykańskich dzienników i interwencje naszych placówek dyplomatycznych w USA.


Ani Marzyński, ani PBS do dziś nie ustosunkowały się do tych protestów. Milczeniem zbywana jest również propozycja, by przed kolejnymi emisjami "Sztetl" z czołówek i zapowiedzi telewizyjnych zdjęto określenie "film dokumentalny". Im więcej jednak upływa czasu i cichną głosy Polonii, tym bardziej prawdopodobne, że do filmu na dobre przylgnie etykietka "dokument historyczny", zaś do Polski w nim przedstawionej - opinia kraju, który na równi z Niemcami jest odpowiedzialny za zagładę.

Nie tylko "Sztetl".
Niestety, przykłady bardziej lub mniej zamierzonych antypolonizmów można mnożyć. Jak bardzo w umysłach Amerykanów Polska już teraz kojarzy się z faszyzmem i antysemityzmem, świadczy choćby fakt, że jej imię dość swobodnie wykorzystują amerykańscy dziennikarze, kiedy uważają za stosowne odwołać się do niesprawiedliwości względem żydowskiej społeczności. Gdy w końcu ubiegłego roku dziennik "New York Times" podjął temat krytycznej sytuacji kobiet w Afganistanie, w artykule pojawiło się uzasadnienie, że należałoby zorganizować natychmiastową pomoc, gdyż ich położenie jest porównywalne z sytuacją Żydów w Polsce przed II wojną światową: kamienowanie, podpalanie i bezprawne rabowanie mienia itp. Kilka dni później poprzez internet do milionów Amerykanów trafił apel, w którym cytowany był właśnie ten fragment artykułu z "NYT".

Rzeczpospolita biało-czarna.
Inną, niewyjaśnioną sprawą są kolory polskiej flagi w "Almanachu 2000" opublikowanym przez wydawnictwo "Time". Na kolorowej wkładce, na której wizerunki flag mienią się wszystkimi barwami tęczy, nasza ma barwę... biało-czarną. Na interwencję Polonii, by sprostować pomyłkę i dodrukować erratę, wydawnictwo odpowiada milczeniem. Chciałoby się wierzyć, że jako Polonia jesteśmy przewraźliwieni na punkcie Ojczyzny i szukamy dziury w całym, ale fakty pozostają faktami, milczenie milczeniem, a poczucie upokorzenia i narastającej bezradności nie chce się rozpłynąć we mgle.


Nie trzeba być historykiem, by rozumieć, że historie tworzą ludzie i ich pamięć. Im jednak mniej liczebne są szeregi naocznych świadków historii, tym trudniej o obiektywizm, łatwiej zaś o przekłamania, czy to przypadkowe, czy celowe. Za kilkanaście lat zniknie możliwość rozmowy i weryfikacji historycznych przekazów z tymi, ktorych II wojna dotknęła osobiście. Pozostaną po nich jedynie wspomnienia, dokumenty, zdjęcia, książki i filmy. Nie będzie można niczego zmienić ani dopowiedzieć.


Już dzisiaj, po drugiej stronie Atlantyku rośnie pokolenie, które historii uczy się z takich filmow jak "Sztetl", a co widzi - przyjmuje za prawdę, chociażby dlatego, że nie ma alternatywy. Alternatywą byłby protest na tyle silny, że wreszcie słyszalny poza kręgami polonijnymi, docierający do milionów przeciętnych Amerykanów, tak jak dociera "Sztetl".


Inaczej ryzykujemy sytuację, że wkrótce Polska zostanie zepchnięta na pozycję, jaką w podręcznikach zajmuje hitlerowska III Rzesza i tak jak ją, będzie się nas oskarżało o współudział w zagładzie, budowę obozu w Oświęcimiu, zaś opowieści o stratach poniesionych w czasie wojny (zwłaszcza w obozach koncentracyjnych) zostaną uznane za wymysł propagandy. Do stracenia lub zyskania jest wszystko.



Polskie placówki dyplomatyczne w USA starają się odpowiadać na każdy incydent uwłaczania dobremu imieniu Polski i Polaków. Niestety, bywa, że nawet listy opatrzone pieczęcią ambasady pozostają bez odpowiedzi. Często z góry można przewidzieć, od kogo odpowiedź nadejdzie, a kto pozostanie na interwencje głuchy. PBS ma w tym kontekście opinię głuchoniemego. Na listy i interwencje nie odpowiada rownież "New York Times". Raz ambasada podjęła nawet akcję zarzucenia redakcji NYT lawiną listów protestacyjnych. Kopia listu dostępna była w internecie, wystarczyło wstawić własne imię i nazwisko, podpisać się i wysłać list do redakcji. Ale i to nie odniosło skutku. 



Są media, z którymi współpraca układa się jak najlepiej i do takich należy na przykład "Washington Post". Za każdym razem, gdy zdarzyło się, że w jakiejś publikacji dopuszczono się zafałszowania historii lub dziennikarzowi wymknęło się wyrażenie "polish concentration camp", redakcja przepraszała i naprawiała błąd. 


Dwa lata temu udało się także dobrze nagłośnić skandaliczne zachowanie Teda Turnera, który w jednym ze swoich publicznych wystąpień obraził papieża i pozwolił sobie na szyderstwo z polskiego wojska. Polska zagroziła wówczas zerwaniem poważnego kontraktu z "Timem", w którym Turner jest udziałowcem, a potem sprawę nagłośniły amerykańskie media. Że zazwyczaj media te wyrażają nikłe zainteresowanie tego typu incydentami, to już jednak inna sprawa."
Eliza Sarnacka-Mahoney, USA, 24 czerwca 2000.

c.d.n.





Marian Marzyński - biogram
Brańsk - historia miasteczka w opracowaniu Zbigniewa Romaniuka
Brańsk i okolice [mapa]


Moje artykuły o tematyce polsko - żydowskiej: